Najnowsze komentarze
@MotoVoice12 - sprawnośc juz właśc...
Ach, Alpy - może kiedyś... Przewod...
@ Okularbebe - tak, zdecydowanie b...
Szacunek bo byłeś w tych wszystkic...
No yamahy z tym motorem tak mają. ...
Więcej komentarzy
Moje linki
<brak wpisów>

02.05.2023 11:49

Niepełny sezon

Zaczęło się całkiem dobrze, bo jako jeden z mniejszości, nie odstawiam motocykla pod koc tylko dlatego, że na zewnątrz zrobiło się zimniej, dzień stał się krótszy a czasem nawet deszcz pada w formie ciała stałego, czyli śniegu.

Inna sprawa, że zima roku pańskiego 2022 była zimna ale bezśnieżna na większości terenów Bawarii, dlatego sezon zacząłem 01 stycznia o czym już zdążyłem wspomnieć we wcześniejszych wpisach.

 Niestety później nie było jakoś szczególnie cieplej i intensywność jazd zimowych nieco spadła na rzecz godzin spędzanych przy Ride4 lub MotoGP 20.

Aż wreszcie zaczęły się cieplejsze dni i… Przyszedł z nimi czas serwisu Aprilii. Tego większego, połączonego z potrzebą rozbioru prawie całego motocykla.

Z pomocą Maxa, własciciela testowanego i opisanego na scigacz.pl Versysa i posiadacza sporego i dobrze wyposażonego (nie tylko w narzędzia) garażu całej operacji dokonaliśmy u niego. Bez małych wpadek się nie obeszło, jak to zwykle bywa przy tym pierwszym razie ale ostatecznie motocykl udało się poskładać dokładnie w takim samym stopniu jak wcześniej został rozłożony. Tym samym można było ruszać w sezon bez większych stresów.

I tak można by powiedzieć ,że od marca z motocykla praktycznie nie schodziłem. Dość powiedzieć, że w okresie od wspomnianego marca do późnego wrześniowego lata samochodem zrobiłem chyba mniej niż 100km, bo potrzebny był wyłącznie, żeby pojechać na większe zakupy.

Niestety nie oznaczało to jednocześnie, że pozwoliłem sobie na wielkie motocyklowe eskapady. Choćby z racji szalejących cen paliwa jakoś nieszczególnie czułem się zachęcony do wypuszczania się w dalekie podróże. Ciągle utrzymywane obostrzenia covidowe też trzymały nas raczej na miejscu.

Postanowiliśmy zatem nieco zintensyfikować wspólne jazdy familijne w składzie Ja, żona, syn - każdy na swoim motocyklu. Wychodziło to różnie ale zazwyczaj było fajnie nawet gdy nie udawało się dotrzeć do celu lub po drodze zaskoczeni zostaliśmy mało sprzyjającymi warunkami.

Tak stało się dwa razy.

Pierwszy, to był wyjazd pod koniec kwietnia o ile dobrze pamiętam. Za namową znajomego z polskiej grupy motocyklistów z Monachium i okolic wybraliśmy się nad jezioro położone w Austriackich Alpach tuż za granicą z niemcami. Dotarliśmy tego dnia niewiele dalej poza Augsburg, bo choć dzień był pełen słońca to wiało tak niemiłosiernie iż mimo wskazania termometru na poziomie 11 st. odczuwalna temperatura była raczej bliższa 5. I nawet ja, mający najlepiej dostosowany ubiór na takie warunki powoli miałem dosyć jazdy smagany przeciągłymi, mroźnymi podmuchami waitru. Rozsądek podpowiadał, że z uwagi na bezpieczeństwo i zdrowie misje należy przerwać co uczyniliśmy.

Drugi wyjazd, w którym pogoda dała nam w kość odbył się już w ciepłe dni wczesnego lata, jednak prognozy bardzo okrutnie z nas zadrwiły i choć wybraliśmy kierunek, gdzie nie miało padać - jezioro Chiemsee, to niewiele przed osiągnięciem celu dopadła nas niezwykle silna ulewa. Zimno wprawdzie nie było, ale akurat w miejscu gdzie zostaliśmy zaskoczeni litrami wody lejącymi się z nieba całkowicie nie było gdzie się schować. Zjazd na przydrożny parking pod drzewa sytuację zmienił raczej w niewielkim stopniu i po 20 minutach bezsensownego stania i moknięcia stwierdziliśmy, że właściwie nie ma różnicy czy mokniemy stojąc czy jadąc i ruszyliśmy dalej.

Niedługo po tym ulewa ustała tak nagle jak się zaczęła a potem wyszło słoneczko, które powoli nas osuszyło. Dzien i wypad ostatecznie zakończony całkiem pozytywnie.

Poza familijnymi wyjazdami w składzie mniej lub bardziej pełnym zaliczyliśmy oczywiście wyjazdy z grupą znajomych. Najczęściej towarzyszyli nam zwani Maxami - Robert z Anią na swoim Versysie, Artur z Klaudią na BMW GS, Damian na GSX-R 1000, skład uzupełniali czasem ludzie całkowicie nowi lub też możliwe często dołączając do grupy Marcin na Bandicie 650 i Wojtek na GSR600.


Jednym z takich wyjazdów był (co może stanie się tradycją) wyjazd na drogę w okolicach Bayrischzell. To malowniczo położona trasa w niższych partiach niemieckich Alp niemal przy samej granicy z Austrią. Można zaryzykować twierdzenie, że to na tej trasie zaczęła się historia naszej grupy.

 

Timmelsjoch, Jaufenpass

Pierwszą większą wyprawą, o ile można nazwać tak wyjazd rozłożony na cały dzień, był wyskok na planowane od ubiegłego sezonu Timmelsjoch.

W latach poprzednich się nie udało o czym raz nawet pisałem. Tym razem prognozy były optymistyczne.

W trasę ruszyłem w towarzystwie Marcina i Wojtka.

Dotarcie do celu podróży przebiegło całkiem spokojnie, na miejscu też było interesująco ale to powrót przez Jaufenpass był najbardziej ekscytujący. Kręta wstega tej drogi i niezwykle przyczepny asfalt niemal wymuszały jazdę na krawędziach opon a znikomy ruch prowokował by pozwolić sobie na znacznie więcej niż dopuszczały to lokalne przepisy. Droga i tempo z jaką ją pokonywaliśmy było tak świetne, że po raz pierwszy od dawna po kontroli opon u całej naszej trójki dało się stwierdzić zużycie zbliżone bardziej do tego, co zwykle można zauważyć po jazdach na torze wyścigowym. Opony pozamykane i na brzegach wyraźnie zużywana guma z wyłuszczeniami i wystrzepieniami, co wygląda jakby oponę potraktowano gruboziarnistym papierem ściernym. Dodam tylko, że królami tej szosy czuliśmy się tylko do momentu aż jacyś lokalesi na średniolitrażówkach nie większych od 500tek, przejechali koło nas jakbyśmy stali w miejscu. Oni na opony pewnie wydają fortunę…Albo latają na łysych.


Stelvio

Ten wyjazd choć od dawna planowany ostatecznie odbył się na dużym spontanie. Największa “wyprawa” tego sezonu. Zaplanowana wspólnie z Maricnem i Wojtkiem. Wojtek niestety odpadł ze składu z powodów zdrowotnych. Niemniej szczęśliwy zbieg okoliczności sprawił, że mimo planu na cały weekend, nie musieliśmy się martwić o zabranie zbyt wielu gratów, bo do wyjazdu dołączył samochód, który mógł robić za transporter rzeczy niezbędnych, których nie trzeba było pakować na motocykl czy do plecaka. Układ idealny.

Zatem w składzie Ja na Huskim małżonki z przełożoną szybka z mojej Aprilii, dla nieco większego komfortu (w Aprili skończyła się tylna opona), Marcin na opisywanym na scigacz.pl Bandicie 650 a za nami Fiesta z moją małzonką i jej koleżanką, która nigdy nie była a bardzo chciała wreszcie pojechać do Włoch…Zapomnieliśmy tylko, że Stelvio i okolice to bardziej tyrol niż faktyczne Włochy…Zatem APfelstrudel zamiast Tiramisu. No i prędzej dogadasz sie po niemiecku niż po włosku. A koleżanka mocno się nastawiła na prawdziwe włoskie Tiramisu.

Plan był dosyć prosty - jedziemy do zarezerwowanych hoteli, my z Marcinem w innym a Panie w innym, bo niestety nie było już w wybranym terminie żadnego miejsca, gdzie byłyby w jednym obiekcie wolne dwa pokoje dwuosobowe lub jeden dla czterech osób. I to jak się okazało, wcale nie było takim złym pomysłem, by się ulokować w dwóch różnych lokacjach bo panie miały niewiarygodnie piękny widok z balkonu zaś my mieliśmy genialną drogę dojazdową, która stanowiła wartość dodaną do tego co nas zastało na miejscu. Zatem lecimy się zakwaterować a potem jak czas pozwoli to pojedziemy jeszcze tego dnia na samą górę przełęczy Stelvio by na szczycie ogarnąć coś na wzór obiadokolacji.

I tak też zrobiliśmy z tą różnicą, że ten pierwszy przejazd zaliczyliśmy samochodem, bo robiło się już nieco ciemno i zimno.

 Po zjechaniu zabraliśmy motocykle spod hotelu gdzie nocowały panie, pojechaliśmy zatankować a potem już w kompletnych ciemnościach przez usianą zakrętami drogę do hotelu, w którym mieliśmy spędzić noc.

Rano, na co wcześniej jakoś nie zwróciłem uwagi, powitał mnie widok możliwy tylko w tych stronach, czyli przeogromna góra spoglądająca na nasz hotel w taki sposób w jaki my patrzymy na małe mróweczki krzątające się przy swoich codziennych zajęciach. Kawa, szybkie śniadanie i lecimy zawijasami do hotelu gdzie nocują towarzyszki naszej podróży.

A teraz już czas na danie główne - droga przez przełęcz Stelvio, którą niemcy kaleczą nazywając Stilfser Joch…Brrr…

Co to jest za trasa!!! Owszem dzień wcześniej już ponad połowę przejechaliśmy samochodem ale to przejazd na motocyklu dopiero daje te właściwe wrażenia jakie towarzyszą przy pokonywaniu 48 zakrętów na 25 kilometrowym odcinku drogi! A przy tym pokonanie ponad 1500 metrów różnicy wysokości! I to się czuje. Mniej więcej w połowie drogi powietrze jest już na tyle rozrzedzone że w lekkim Huskim i tak używam tylko 1 i 2 biegu. Sporadycznie tylko wbijając 3-kę. Rollgaz trzeba już odkręcać w sposób zdecydowany bo inaczej brak powietrza zadusi silnik. Wychodzi na to, że do tego wyjazdu Huski był doskonałym wyborem, by ten odcinek pokonać w sposób dynamiczny, bo choć pracuje tu tylko jeden aczkolwiek duży cylinder, to lekkość maszyny i łatwość manewrowania na naprawde ciasnych nawrotach pozwalały mi jechać szybciej, niż cokolwiek innego na tej trasie. I tak, to była wyłącznie zasługa motocykla a nie moja, że pozostali uczestnicy ruchu na drodze po prostu robili mi miejsce podziwiając przy tym lekkość z jaką Huska porusza się w górę. Ja musiałem tylko nadawać temu ruchowi właściwy kierunek. I tylko to, że nie byłem tu sam powstrzymało mnie od przejechania tej trasy kolejny i kolejny i kolejny raz. Mógłbym tu spędzić cały dzień robiąc przerwy jedynie na uzupełnienie paliwa w baku i przekąski. Ale trzeba było jechać dalej.

Na samej górze zgubił nam się Marcin, który nie zauważył nas na parkingu i popędził w stronę Bormio, gdy tymczasem plan obejmował zjazd w kierunku Szwajcarii tajemniczą drogą o nazwie Umbrailpass. Ta wstążkę też polecam każdemu, kto lubi kręte wstęgi, które łączą także piękne widoki z przebiegiem przez różnorodne okoliczności przyrody naprawde dobrej jakości, bardzo przyczepnym asfaltem. Tą trasę przejechałem w sumie trzy razy, gdyż na dole zorientowaliśmy się, że marcin jednak pojechał w innym kierunku a choć Szwajcaria jest podobno krajem rozwiniętym to w miejscowości o wdzięcznej nazwie Santa Maria Val Müstair nie było ani jednej kreski zasięgu. Pozostało mi zatem pojechać na górę i liczyć, że gdzieś złapię zasięg i dodzwonię się do Marcina. I gdy już prawie dojeżdżałem ponownie do Stelvio ta sztuka się udała, zguba sie znalazła. Zjechaliśmy Umbrailpass i ruszyliśmy w kierunku Lago di Resia, gdzie w górskim jeziorku stoi lekko krzywa wieża, która była dzwonnicą XIV wiecznego kościoła św.Anny. Choć to miejsce nosi nazwę jeziora to tak naprawde jest sztucznie stworzonym zbiornikiem zaporowym, który połączył istniejące tu przed 1950 r. trzy mniejsze jeziora. Spokojnie, nie zalali przy tym kościoła, wieża jest tu specjalnie ulokowaną pamiątką na wspomnienie miejscowości Curon Venosta, która została rozebrana wraz z kościołem. 



Powrót do domu był niemal równie ekscytujący jak dojazd, czyli grzecznie przez Austrię, bo drogo i potem zdroworozsądkowo ale w miarę szybko po niemieckiej stronie z postojem na obiad i mocnym postanowieniem, że jeszcze tam wrócimy tylko następnym razem już wyłącznie na motocyklach.

Wymuszona przerwa w sezonie

Wszyscy jak jeden wiemy, że jazda na jednośladzie czasem niesie ze sobą konsekwencje w postaci mniejszych lub większych urazów, gdy dopadnie nas pech. Tak było w przypadku mojej żony dwa lata temu, kiedy na Rossfeld Panoramastrasse pokonał ją jeden z nawrotów i początkowo nie skomplikowany uraz ostatecznie doprowadził do zakończenia sezonu i zostania posiadaczką czegoś, o czym najczęściej czytamy w przypadku zawodników WSBK czy MotoGP, czyli tytanowej płytki i stabilizatora w nodze.

Ja, odpukać w niemalowane jak dotąd jedyne gleby zaliczałem na parkingach a i tak nie było ich zbyt wiele. Każdy sezon jaki dane mi było jeździć dowolnym jednośladem zaczynałem i kończyłem w jednym kawałku, bez gipsu, szwów i innych poważnych zabiegów. Najczęściej kończyło się na plastrach lub małych opatrunkach i bólu, który przechodził w ciągu doby lub w ciągu kilku dni.

Niestety nikt z nas nie ma choćby najskromniejszych zdolności Nostradamusa. Nie umiemy przewidzieć co, kiedy i w jaki sposób nam się przydarzy i brutalnie skróci lub całkowicie zakończy nasz sezon w danym roku. Ja też nie, więc i dla mnie los musiał kiedyś wykonać zły rzut kostką. A stało się to tak…

Muszę biec. Szybko. byle przed siebie. Nie wiem gdzie i po co biegnę. Z każdej strony słyszę strzały i wybuchy. Nie rozróżniam nawet czy to strzelają nasi czy tamci. Czy strzelają do mnie czy w zupełnie innym kierunku. Wiem tylko, że dostajemy mocno po dupie i trzeba się wycofać. Każdy z nas biegnie w zbliżonym kierunku w lekkim przykucu robiąc stale slalom by nie dać się trafić. Co raz zerkam na lewo i prawo by zorientować się czy nadal wszyscy biegniemy we właściwym kierunku, czy nikt nie zostaje z tyłu. Jestem świadomy, że nie biegnie nas już tylu ilu na początku. Powoli jednak opadamy z sił, potrzebny będzie jakiś krótki odpoczynek, by złapać oddech, wziąć łyka wody by móc ruszyć dalej. Niecałe 100 metrów od nas stoi wrak jakiegoś pojazdu. To będzie dobre miejsce na krótką pauzę.

Pokazuję innym, że tam na chwilę się zatrzymamy, kilku podnosi szybko kciuk w górę - pasuje.

Dobiegamy, rzucamy się w zagłębienia terenu obok wraku. Od lewej strony widzę jak biegnie jeszcze jeden, jakiś młodziak, przerażony i nieco zdezorientowany. machamy mu, żeby wiedizał, że czekamy, że tu gdzie jestesmy jest wzglednie bezpiecznie.

Niecałe sto metrów, może nawet mniej od nas na drodze młodego eksploduje pocisk z moździerza. Widzę jak chłopak traci równowagę i chwilę po tym wpada w lej który pozostał po eksplodującym pocisku. Postanawiam dobiec do niego, by pomóc mu doczołgać się pod wrak. Dobiegam dość szybko do leja w którym leży. Jest lekko ranny więc będę musiał go podpierać. W tym momencie słysze krzyki, koledzy kryjący się pod wrakiem coś pokazują na prawo ode mnie…To oni. Już do nas dobiegają, zaczynają znowu strzelać. Nagle nie wiem skąd w leju ląduje granat. Patrzę na młodego. Na granat. Znowu na młodego i rzucam się w kierunku chłopaka by go odepchnąć i możliwe jak najbardziej zasłonić przed eksplozją.

Huk niemiłosierny i chwilę potem czuję ogromny ból w plecach, nie mogę złapać oddechu, nie mam pojęcia gdzie jestem, co się stało, czy uratowałem chłopaka, próbuję tylko złapać oddech, co mi się nie udaje….Chyba umieram. I nagle słysze:

 - Boże co się stało, co ci jest?!

To głos mojej żony…

Wojenna zawierucha zniknęła w mgnieniu oka. Nie leżę w żadnym leju po moździerzu tylko na podłodze obok łóżka. Jedyne co się nie zmieniło to ból i brak możliwości normalnego oddychania.

Dociera do mnie, że miałem bardzo niefajny sen, a kiedy rzuciłem się w stronę chłopaka, którego chciałem ochronić to zrobiłem to niestety naprawdę, spadając z łóżka ze sporym impetem.

 

Potem już poszło szybko - pogotowie, szpital. Diagnoza - połamane żebra 7,8 i 9 po prawej, tylnej stronie klatki piersiowej, jak nie bedzie potrzebna operacja to lekko półtora miesiąca wyjęte z normalnego życia i tym samym z sezonu. Jak będzie wymagane leczenie operacyjne (drenaż) to może się ten czas przeciągnąć do co najmniej trzech miesięcy… Super!

Na szczęście po 3 dniach obserwacji i ćwiczeń rehabilitacyjnych operacja i zakładanie drenażu okazało się zbędne.

Muszę też powiedzieć, że to jest mój pierwszy raz kiedy miałem złamane coś innego niż paznokieć. Także los ze mnie zadrwił i to bardzo. Potwierdziło się też, że najczęściej do poważnych wypadków i urazów dochodzi w domu. Zatem…Chyba mogę być znacznie bardziej spokojny kiedy znów przyjdzie mi wsiąść na motocykl.

Powrót

Praktycznie nie ma o czym pisać. Pierwsze małe kilometry zacząłem robić jak sezon chylił się już ku końcowi, czyli w drugiej połowie października. O jakichkolwiek dalszych wyjazdach nie było nawet mowy. Początkowo dawałem radę przejechać 15-20km po niezbyt krętych drogach krajowych lub regionalnych. Na szczęscie zima się nie spieszyła wiec listopad był całkiem ciepły i pozwalał mi zwiększać przejeżdżane dystanse. jednak zwykle okazywało się, że 50km to jest wszystko co dałem radę przejechać na raz bez robienia przerwy.


Zima nadal sie nie spieszyła, święta bożonarodzeniowe zapowiadały się na sucho i w temperaturach dodatnich, dlatego w grudniu ciągle jeździłem. Zwiększałem stopniowo przejeżdżany dystans ale powstrzymywałem się od jeżdżenia tam, gdzie drogi są naprawde kręte. Było coraz lepiej, więc o przyszły sezon byłem już spokojny.

Pierwszy dalszy bo przekraczający 100km wyjazd zaliczyłem z Maxem dokładnie 30 grudnia 2022r. Odwiedziliśmy miesjce, w którym restauruje się a właściwie buduje na nowo zabytkowe Mercedesy, z naciskiem na model 300SL oraz 280 Pagoda. Niestety cały kompleks, wraz z ekspozycją do podziwiania były tego dnia zamknięte. Jednak cały dystans tego wyjazdu zniosłem bardzo przyzwoicie i pierwszy raz od dłuższego czasu naprawdę bezboleśnie. Sezon mogłem więc uznać za pomyślnie zakończony.

I wszystko wskazywało na to, że kolejny ponownie uda się zacząć 1 stycznia.


Komentarze : 4
2023-05-13 10:09:31 thrillco

@MotoVoice12 - sprawnośc juz właściwie wróciła. Ostatni wypad na dwie niedaleko położone trasy dał mi na to dowody, bo w ciagu dnia wypadło cos ok. 400km i obył osie bez najmniejszych bólów...Słońca w tym roku to życzę wszystkim, bo jak na razie to mamy powtórkę z 2021...Niby Maj a jesień :/

2023-05-07 21:47:35 MotoVoice12

Ach, Alpy - może kiedyś... Przewodnik czeka kurzy się, może nie rozpadnie się do momentu, aż uda mi się wybrać w tamte rejony.

Huska to jeden z nielicznych "modernistycznych", motocykli, który mnie urzeka. Życzę Ci szybkiego powrotu do sprawności, mniej onirycznych wypraw wojennych i więcej słońca podczas wyjazdów :)

2023-05-03 07:50:11 thrillco

@ Okularbebe - tak, zdecydowanie bardziej preferuje żeberka w formie jadalnej niż łamalnej, tym bardziej, że minał już długi czas od kontuzji a czasem niestety już z samego rana odczuwam reperkusje...Taki wiek. Co do alpejskich przełęczy - Grossglockner, Timmelsjoch, Jaufenpass, Stelvio i wielu innych...Żaden szacunek mi się nie należy. Mieszkam tu gdzie mieszkam i to żaden wyczyn podjechać te 200km z plusem by na nich być. Po prostu mam blisko i grzechem byłoby się tam nie wybrać, bo jak nie teraz to kiedy? :) W tym roku mam zaplanowane 2 kolejne drogi, nie tyle przełęcze, bo to raczej podjazdy pod szczyt. Ciekawostką jest, że ani Grossglockner (2504m ) ani Stelvio (2757m) nie są wyżej bo drogi o których myślę swoje najwyższe punkty mają już powyżej 2800 metra n.p.m. :D Bedzie sie działo :)

2023-05-02 14:17:15 Okularbebe

Szacunek bo byłeś w tych wszystkich miejscach, których objazd na motocyklu marzu się takim jak my. Aż chciałoby się wystartować tam teraz.

Cała reszta po kolei i w swoim czasie też będzie mimo kontuzji. Dopisalbym tylko jeszcze: że jeśli żeberka, to w miodzie i piwie ;) zamiast w urazie.

Pozdrawiam

  • Dodaj komentarz