Najnowsze komentarze
@MotoVoice12 - sprawnośc juz właśc...
Ach, Alpy - może kiedyś... Przewod...
@ Okularbebe - tak, zdecydowanie b...
Szacunek bo byłeś w tych wszystkic...
No yamahy z tym motorem tak mają. ...
Więcej komentarzy
Moje linki
<brak wpisów>

27.01.2021 21:35

Śmieszna historia powrotu do jednego śladu

Poniżej znajdziecie historię jak to się ta moja jednośladowa historia zaczęła. Nie odbiega od setek jeśli nie tysiąca podobnych historii. Z okazji, że wracam po długiej pauzie postanowiłem doprecyzować, jak to ze mną było oraz jak to się stało, że znowu jestem na 2 kołach. A bywało różnie.

Początek.

Początek był bardzo dawno. Nie wiem jak mają inni ale ja doskonale pamiętam swoją pierwszą przejażdżkę na jednośladzie. Nie na motocyklu, bo to był Romet Komar Sport więc motorower. Ale przeżycie było na tyle intensywne, że pamiętam to do dziś, jakby zdarzyło się wczoraj.

Było tak, że w mojej rodzinie motocykle i ogólnie ujmując jednoślady były obecne chyba od zawsze. Wspomnę tylko, że pierwszym jeżdżącym na motocyklach o którym wiem, był siostrzeniec mojej babci, który będąc w wojsku jeździł bodaj Sokołem jako łącznik/kurier. Niestety któregoś dnia podczas II wojny światowej wyjechał i już nie wrócił. Nikt nie wie do dziś co i gdzie mu się stało. Takie czasy.

Potem na motocykl wsiadł mój dziadek, który niestety stracił na nim zdrowie po drugim poważnym wypadku, przyszpilony do muru przez nawalonego kierowcę Fiata 125p. Ale wcześniej zdążył zjeździć całą polskę w tym dwa razy dookoła. 

Wiem też o tym, że niektórzy z wujków także mieli swoje przygody na WSK-ach, SHL-kach, MZ-tkach. No i kuzyni. I właśnie jeden z nich po wyszykowaniu swojego Romta Komara Sport wziął mnie pewnego dnia na przejażdżkę. Nie wiem jak młody wtedy byłem, ale to musiało być dawno, bo posadził mnie przed sobą, tak żebym wszystko widział i czuł. Naturalnie, że bez kasku. Było mega! I to był ten moment, który spowodował, że "choroba" zaczęła kiełkować. 


Potem był czas dorastania, jazdy na rowerze i wieszania plakatów. Jako, że zawsze byłem trochę inny, to zamiast "kultowej" CBR-ki czy innego “ścigacza” ja miałem plakat Moto Guzzi California II. Sprzęt kompletnie nietypowy jak na marzenie nastolatka ale mi się podobał i już. I nadal mi się podoba, choć dziś bym sobie go nie kupił.


Potem przyszedł czas, kiedy wszyscy dookoła zaczynają na czymś jeździć. Najczęściej były to Romety Ogar lub Kadet, czasem motorynka. A ja. Miałem tylko rower, bo na nic więcej nie było nas stać. Ale od czasu do czasu miałem okazję "karnąć się" na tym lub innym sprzęcie kolegów. I tak to trwało do czasu aż zawitała do nas ISDE (International Six Days Enduro), chyba najbardziej prestiżowa w czasach PRLu impreza motocyklowa w naszej okolicy. To był szał. Te motocykle, ten ryk, wariactwo. Codzienne wystawanie na skrzyżowaniu dróg po szkole i pozdrawianie ekip, które zwykle wracając do hoteli obdarowywały nas naklejkami, plakatami, breloczkami. W ten sposób wielu z nas poznało wówczas marki jak Aral, Acerbis, Thor, Fox i wiele innych, o jakich większość naszych rówieśników z innych części kraju nie mogła mieć pojęcia. My nie mieliśmy pojęcia co te firmy robią (co niektórych się domyślaliśmy widując loga na ubraniach i osprzęcie) ale ten dotyk "zgniłego zachodu" był dla nas dość wyraźny. Pewnego razu, kiedy zostałem już sam na owym skrzyżowaniu a ISDE dobiegało końca podjechał do mnie jeden z samochodów jakiejś ekipy i coś tam mi gościu gadał w języku, którego za chiny ludowe nie mogłem zrozumieć. Ale "fur kolegen" zrozumiałem i przytaknąłem bo o coś pytał i wyraźnie oczekiwał potwierdzenia. I dostałem chyba z 10 sztuk prospektów MZ ETZ. Dziś młodzieży wydaje się to może nawet śmieszne. W tamtym czasie powiedzieliby, że to "roz...o  mi mózg", bo tak było. Zatkało mnie totalnie ale podziękowałem i zawinąłem się do domu uradowany niesamowitą zdobyczą. I owszem, rozdałem kolegom kilka sztuk. Prospekt podziwiałem czasem godzinami. Te linie, ten silnik, lśniące szprychowane koła, hamulec tarczowy. No po prostu ŁAAAAŁ! Dane techniczne wykułem na pamięć.

Tak się też złożyło, że ojciec jednego z kolegów był kierownikiem największego domu wczasowego w okolicy. Nie wiem dokładnie co się stało ale jedna z ekip musiała zostawić w rozliczeniu motocykl. Chyba ich okradziono czy coś. Nieważne. Ważne było, że w garażu kolegi zaparkowało rasowe enduro Hondy. Co to był za sprzęt! Nie mam pojecia jaki to był model, jaki miał silnik ale zapieprzał okrutnie. Niestety dla nas i czasów w jakich się to działo, wciągał też okrutne ilości paliwa i to musiała być "czerwona", co w owym czasie oznaczało niemal niespotykaną benzynę 98 oktanową. Więc po wielu pięknych i mega szybkich chwilach kolega jednak postanowił zamienić ową Hondę na coś bardziej rozsądnego. Tak miałem pierwszy kontakt z MZ ETZ, którą dotychczas znałem głównie z prospektu. To była ETZ 125. Piękna, niebieska, prawie nowa. I wówczas zastała nas zima. Nie taka jak teraz. Prawdziwa, z ponad półmetrowym opadem śniegu i nie odśnieżonymi, oblodzonymi drogami.

Mój pierwszy raz z ETZ.

Mimo to kolega któregoś odrobinę cieplejszego dnia przyjechał do mnie na tej "Etce". Nie wiem dziś jak w ogóle udało mu się utrzymać pion, bo na drodze miejscami był żywy lód ale to nie było ważne. Ważne było pytanie, które padło - Chcesz się przejechać? Kto by się przejmował śniegiem i lodem? Pytanie było retoryczne. Ubrałem się na cebule plus grube rękawice, kask musiałem wziąć od kolegi i pasował raczej średnio, spadając mi na czoło i zasłaniając raz po raz widoczność. Nieważne. Odpalamy! Nadmienić muszę, że Hondy enduro nie ujeżdżałem, bo choć kolega też nie miał oporów, by mi dać się karnąć to miałem za mało odwagi i wolałem tylko plecakować. I po tym respekt do sprzętu tylko mi wzrósł bo wiedziałem jak to zapieprza w rękach znacznie bardziej doświadczonego kolegi. Ale ETZ-tka i to jedna z tych z prospektu. Nie ma bata, że nie pojadę. Wsiadłem, zapiąłem jedynkę i...Musiałem poczekać aż przejedzie autobus. A ów narobił tyle hałasu, że niejako chyba straciłem nieco orientację i nieświadom, że ów hałas chyba chciałem zagłuszyć rykiem "Etki" puściłem sprzęgło. Na niemal maksymalnie otwartej manetce gazu. W zimie. Nie mając żadnego doświadczenia na niczym, co miałoby więcej niż 3KM. Wystartowałem z boksującym tylnym kołem i oderwanym od ziemi przednim i... Zakończyłem jazdę po drugiej stronie ulicy w płocie sąsiada. 


Na szczęście kolega był z tych, którzy nie wyolbrzymiają i po prostu wybuchł śmiechem. Kask mi spadł, trochę byłem w szoku i przerażony, że rozwaliłem nie swój motor ale słysząc jak właściciel zaśmiewa się do rozpuku, też zacząłem się śmiać. Tak, to było głupie. MZ-tka zniosła wypadek w miare dobrze. Wygiął się jedynie podnóżek i dźwignia hamulca nożnego i troche pokiereszowało błotnik. Poza tym normalnie dało się dalej jechać. Ale ja już straciłem na ten dzień odwagę i odłożyliśmy to na czas kiedy nie będzie już lodu i śniegu.

Przyszła wiosna i kolega od ETZ-tki zorganizował sobie Jawe 350, bo 125 to było dla niego za mało. Ale MZ-tkę nadal miał. A na wiosnę nagle nastąpił wysyp innych ludzi z okolicy jeżdżących na motocyklach różnego rodzaju, choć przewagę stanowiły Jawy 350 i MZ TS oraz nieliczne ETZ właśnie. Jako, że MZ-tka stała samotnie nie ujeżdżana, to choć do kolegi miałem spory kawałek, niemal codziennie gdzieś wyjeżdżaliśmy. On Jawą ja "Etką". Tak często, że z czasem była praktycznie jak moja. Trzeba było ją czyścić, tankować (z tym zawsze był problem) i dokonywać drobnych napraw. Niestety ten stan rzeczy nie trwał długo i kolega wraz z rodzicami opuścił kraj i wyjechali do "rajchu". Stało się to tak nagle, że nie miałem najmniejszych szans nawet na próbę przejęcia “Etki”. Oczywiście to wszystko należało do jego ojca, któremu w sumie zwisało, co się z tymi sprzętami dzieje (nie pytajcie, co robiliśmy z "Maluchem" ale powiem tylko, że źle skończył) i opchnął komuś wszystko hurtem szykując się do wyjazdu. To był trochę dramat. W taki sposób pierwszy raz na trochę kompletnie wypadłem z jednośladowego obiegu, podczas, gdy wszyscy dookoła dobrze się bawili. Ale cóż, czasy były jakie były i nikt inny nie był tzw. "dzieckiem szczęścia" które może dzielić się nadmiarem. A nas nadal nie było stać. Odpuściłem.

Utrwalacz o imieniu Simson

Trwało to krótko, bo niedługo potem zacząłem "na czarno" pracować u sąsiada na tokarce do drewna. Nie ważne co tam robiliśmy, ważne co miał w garażu pod plandeką. A był to Simson S51B2-4. Czerwony, niemal nie jeżdżony więc lśniący nowością po przetarciu wilgotną szmatką. Jak z obrazka. Szef dał mi się parę razy przejechać. Ależ to chodziło. Wyobraźcie sobie najszybszy motorower, który był w stanie praktycznie fabrycznym. Bajka. Można by powiedzieć, że to przecież krok wstecz ale nie. Simson miał coś przez szefa dłubnięte w gaźniku i zmienione zębatki co sprawiało, że palił trochę więcej ale 80km/h nie było szczególnym problemem. Przyszedł pewien ładny dzień, dzień wypłaty i okazało się, że szef chce jechać na wakacje a jak mi zapłaci, to mu się z wakacji zrobi lipa. Tak dobrze zgadujecie. Nie biorę kasy. Biorę Simsona powiedzmy w zastaw na poczet przyszłej wypłaty. Dorzucił jeszcze, całkiem nieźle na mnie pasujący i też nie używany kask marki, którą podziwiałem dotąd na obrazkach. To był prawdziwy Shoei. Nie mogłem nawet się skrzywić udając, że średnio mi to wszystko pasuje. 


Chwil przeżytych z Simsonem nie zapomnę ale jest tego tyle, że potrzebna by była osobna opowieść. W jego przypadku głównym efektem był fakt, że praktycznie był to mój pierwszy własny jednoślad. I to przez dość długi okres, bo dość długo nie widziałem obiecanej wypłaty. Nadmienię tylko, że z tamtego okresu zrodziło się we mnie pełne zaufanie do marki Shoei, bo miałem jeden poważny incydent na polnej drodze, który zostawił na kasku głęboką na prawie 3 milimetry i długą na 5 centymetrów rysę w okolicy skroni. Nie trzeba mieć szczególnej wyobraźni by wiedzieć, gdzie bym dziś był, gdybym nie miał wówczas tego Shoei na głowie. Wówczas ucierpiała głównie moja duma i spodnie, które nadawały się wyłącznie do przerobienia na szmaty. Simson zniósł incydent bezszkodowo. Niestety w końcu szef pieniądze znalazł i Simson do niego musiał wrócić. Choć chciałem go odkupić, to w odpowiedzi usłyszałem kategoryczne "nie ma szans, zapomnij". Ale nie zapomniałem. Jeśli to dziś czytasz szefie i pamiętasz Tomka z Podgórzyna i masz nadal tego SImsona - oferta jest nadal aktualna.

I znowu pauza.

Trochę wówczas miałem różnych mniej lub bardziej głupich rzeczy na głowie i trochę o jednośladach zapomniałem. Także z powodu tego, że nadal moja sytuacja finansowa nie była jakoś szczególnie rewelacyjna. Zmiana systemowa jaka zaszła międzyczasie niestety wprowadziła wiele chaosu, głównie w takich regionach, gdzie mieszkałem i dorastałem, czyli raczej niewielkiej miejscowości w pobliżu średniej wielkości miasta, które nie miało jakoś bardzo rozwiniętego ani szkolnictwa ani przemysłu. Każdy kombinował jak umiał albo przynajmniej próbował. Tak trafiłem pewnego razu do Kielc.

Prosto w centrum klimatów jednośladowych za sprawą ówczesnej dziewczyny. Ona wprawdzie nie miała nic wspólnego z motocyklami, ale z racji tego, że lubowała się w mrocznych (gotyk, industrial i tego typu rzeczy) klimatach to jedyna knajpa, w której nie patrzono na nią i jej znajomych jak na odszczepieńców była knajpą motocyklową więc...Sami wiecie. Co lepsze, jej przyszły szwagier był zapalonym motocyklistą. To w ogóle wszystko byli ludzie, którzy motocyklami żyli. Wprawdzie od rana do wieczora szli gdzieś do pracy ale po południu liczyło się tylko jedno. Jazda, zloty mniejsze lub większe i spotkania w i pod knajpą. Niedługo później ów szwagier postanowił otworzyć knajpę w klimacie motocyklowym w swojej miejscowości. I tam też zaczęliśmy spędzać praktycznie 80% czasu bawiąc się i pomagając rozkręcać interes.

Pierwszy japoniec

Interes na dłuższą metę niestety nie przynosił takich profitów jakich się spodziewano i w ciągu roku plany się zmieniły. Szwagier wraz z siostra ówczesnej mej lubej postanowili wyjechać za granicę w poszukiwaniu szczęścia. A ów posiadał na stanie nieco spersonalizowaną Suzuki GS500E, którą stwierdził, że aby mieć na start w nowym kraju, musi szybko upłynnić. To było dla mnie teraz albo nigdy. Zdarzyło mi się kilka razy juz na tym GSie pojechać i wiedziałem, że właściwie muszę ją mieć. I miesiąc później miałem.


Mój pierwszy, prawdziwy i do tego całkiem spory jak na owe czasy motocykl. I jeden z lepszych w okolicy gdzie mieszkałem. O ile nie najlepszy, bo większość nadal ujeżdżała ETZ-tki lub Jawy, nieliczni mieli jakąś "japonie" ale zwykle tą z końca lat 70 i 80-tych lub początku 90-tych. Ja miałem sprzęta rocznik '95 więc raczej nikt nie miał podejścia. I to właśnie GS nauczył mnie naprawde jeździć. Niedługo po tym odżyły też stare znajomości jeszcze z lat podstawówki. Jeden z kolegów, Andrzej od lat zapalony motocyklista właśnie ujeżdżał Honde CX500 i obaj spotykaliśmy się u Filipa w sklepie lub w bufecie. Filip też kiedyś jeździł i nieco jakby zapomniał. Nasza obecność ożywiła wspomnienia i ponowną chęć jazdy. Szybko dołączył do nas na GSX750, który niestety nie był dobrym zakupem i szybko ducha wyzionął, więc niedługo po tym, kręcąc się tu i tam i zawierając kolejne znajomości z okolicy, Filip odkupił od jednego z kolegów Yamahe FZ600 z 1986 przerobioną całkiem solidnie na streetfightera. Boże jak on na tym zapieprzał! Do naszej paczki od przypadku do przypadku dołączał znany w różnych kręgach pod pseudonimem “Diabeł”, zafascynowany dopiero rodzącym się ruchem stunterskim Bartek, ze zbudowanym przez siebie na bazie jakiejś Kawasaki motocyklem, którego ochrzcił mianem "Okurwieniec". Z nas wszystkich to Bartek miał najwięcej pojęcia o jeździe motocyklem, o jego mechanice, technice i sprawach, o których my nie mieliśmy wtedy pojęcia, jak choćby przeciwskręt. I on nam objaśniał jak można jeździć motocyklem. Szybko. O dziwo, choć nigdy nie uważałem siebie za szczególnego orła i do dziś nawet nie wiem, ile było w tym zasługi, że GS był motocyklem jakim był, czyli lekkim i łatwym, to mi najłatwiej przychodziło dotrzymywanie tempa jakim przemieszczał się i wymuszał na nas Bartek. Uprzedzę komentarze, że powinien jeździć z tyłu jako najbardziej doświadczony. Tak, ale każdy z nas już trochę jeździł i prowadzeniem zwykle się zmienialiśmy a kiedy np. chcieliśmy zobaczyć na ile jeździmy lepiej to najprościej było puścić Bartka przodem i zobaczyć jak szybko i daleko nam odjedzie. Byłem dumny z siebie w dniu, kiedy nie odjeżdżał mi na tyle, że traciłem go z oczu na dłużej niż jeden zakręt, czyli właściwie cały czas go widziałem mimo krętej drogi.


Muszę tu jeszcze wspomnieć, że z żadnym z kolegów z paczki nie mam juz dzis kontaktu. Niestety. Z Bartkiem kontakt ogólnie był utrudniony, bo on pojawiał się i znikał, chadzał własnymi ścieżkami i prawdę powiedziawszy kontaktował się wtedy, kiedy on miał na to ochotę i nigdy inaczej. Filip po jakimś czasie od mojego wyjazdu do Białegostoku zmienił motocykl na Suzuki GSX600F Katana. Utrzymywaliśmy kontakt i wspópracujac ze scigacz.pl miałem pewne info wcześniej niż wszyscy. Dotarło do nas wówczas info o dniach Suzuki na torze Poznań (tych, na których obecny rednacz, Mariusz “Lovtza” Łowicki skasował nówke gixera po zaledwie chyba 2 okrążeniach) i dałem cynk o imprezie Filipowi, ten pojechał do lokalnego zaprzyjaźnionego dealera i dostał zaproszenie. Pogoda tego dnia, co Lovtza wie doskonale, była pod psem. Lało niemal w całym kraju. Filip uparł się, że jedzie do Poznania. To tylko 160km. Nie dotarł. Zginął tego dnia pod kołami szynobusu. Jakieś 20 km od celu podróży. Nie pytajcie nawet jak po dziś dzień się z tym czuję. W grudniu tego samego roku Andrzej szykując się na imprezę sylwestrową brał kąpiel. Nie zauważył, że płomień w "junkersie" się wygasił...Zmarł z zaczadzenia leżąc w wannie. Zostałem sam.

Nowe życie, koniec motocyklowej przygody.

Wcześniej na jednej z imprez, znanej pod nazwą "Gitarą i Piórem" odbywającej się w Borowicach poznałem moją nową, prawdziwą miłość. I obecnie małżonkę. I nie, nie wyrwałem jej na motocykl (chyba) choć sporo mi poplecakowała. Nowa miłość pochodziła jednak z Białegostoku. Przyznaję, musiałem sprawdzić na mapie gdzie to jest i gdy zobaczyłem to nomen omen, trochę mnie zmroziło. Dotychczasowa akcja dzieje się w Karkonoszach i Sudetach. Tu są moje tereny. Tu się wychowałem, dorastałem. Tu znam wszystko. Tam na, jak dla mnie dalekim wschodzie nie znam nic. Ale serce nie sługa. A Suzuki tak jak wcześniej, stała się przyczynkiem do zyskania odrobiny gotówki na nowy start w nowym miejscu. Pożegnania nadszedł czas. Dość szybko znalazł się kupiec, mogłem wyjeżdżać. I tak dorobiłem się rodziny w postaci żony i syna a motocykle, choć tam daleko też nie traciłem z nimi kontaktu (pozdro dla ekipy BadBoyz Białystok) to sam nawet nie mogłem myśleć o zakupie jednośladu. A i wrodzona odpowiedzialność jakoś wciąż zaciągała ręczny hamulec podpowiadając, że syn potrzebuje ojca i nie mogę zbyt ryzykować, że będzie inaczej. Choroba jednośladowa odzywała się od czasu do czasu i raz kupiłem sobie motocyklową kurtkę, innym razem rękawiczki a raz byłem bliski zakupu Suzuki SV650S pierwszej generacji. Spaliło na panewce. I może dobrze. Tak czy inaczej, kask zawisł na kołku na bardzo długo.

Śmieszna historia powrotu.

Od tamtego czasu minęło bez mała 16 lat. Mogłoby się wydawać, że to wystarczająco dużo czasu, by "choroba" wygasła. Sam tak myślałem, bo faktycznie, odkąd sam opuściłem kraj w poszukiwaniu lepszej przyszłości to całkowicie o motocyklach zapomniałem. I to mieszkając w kraju, gdzie jeździ ich bardzo, bardzo dużo i to niemal przez cały rok. Nie ruszało mnie, mimo, że dość szybko na nowej ziemi udało nam się ustabilizować sytuację materialną i właściwe mogłem już dawno pomyśleć o powrocie. Potrzebny był impuls. I nie był nim zakup od kolegi z pracy motoroweru KTM Pony 50. Kupiłem go bardziej z myślą łatwiejszego przemieszczania się tu i tam z pominięciem problemów z parkingami. I to działało.

Nawrót choroby zaczął się nieco później. Kiedy jeden z kolegów przyjechał do pracy na BMW GS800F. Już wtedy coś we mnie drgnęło. Takie wewnętrzne "o żesz tyyyy"... Na złość mój przełożony międzyczasie pojawił się kilka razy na Bandicie i Virago. Potem w owej Virago robiliśmy regulacje luzów zaworowych, czyszczenie i synchronizację gaźników. Nałóg powoli odzywał się coraz mocniej. Ale jakoś nadal nie myślałem o zakupie i jeżdżeniu motocyklem. Wewnętrzny hamulec zaciągnięty bardzo dawno temu najwyraźniej się mocno zapiekł i nie puszczał. Co musiało się stać by miarka się przebrała i coś we mnie pękło? Rzecz iście prozaiczna.

Pracuję w firmie, gdzie najczęściej jeżdżę ciężarówką. Czasem taką do obsługi punktów, do których mieszkańcy z okolicy zwożą niepotrzebne im lub po prostu zepsute, zużyte rzeczy. Od prawdziwych bzdetów, typu połamane skrzynki po lodówki, pralki, telewizory itp. Przez lata zdążyłem się zorientować, że Niemcy to tak bardzo konsumpcyjny naród, że zdarza im się wyrzucić rzeczy jak najbardziej sprawne, w dobrym stanie, działające bez zarzutu i pozbawione wad czy oznak zużycia. Zwykle z powodu przeprowadzki, bo taniej wychodzi czasem kupić w nowym miejscu nowe rzeczy niż płacić firmie przeprowadzkowej za ich transport. Paradoks bogatych niemiec. W związku z powyższym jeżdżąc trasę obsługującą te punkty (czasem trzeba wymienić pojemniki na baterie, żarówki itp, lub naprawić/wyregulować brame) mimochodem rzucę okiem do kontenera na złom. Jeszcze nigdy nic ciekawego tam nie znalazłem ale...Ciekawość zwycięża od czasu do czasu. I tak pewnego dnia ponownie rzuciłem okiem do owego kontenera i zobaczyłem znajomy kształt. Bardziej nietypowy niż zwykle. To na pewno nie był rower ani żaden sprzęt do gimnastyki czy regał. To było coś, co tylko ktoś taki jak ja rozpozna po pierwszym rzucie oka. To był czarny stojak do motocykla. Wygrzebałem go spod reszty złomu, który na szczęście tylko trochę go przygniatał i w żaden sposób nie uszkodził. Stojak był w stanie kilkurazowego użycia. Albo nie był użyty nigdy. Trudno określić bo wyglądał jak nowy mimo, że wyjąłem go z kontenera na złom. Było oczywiste, że nijak nie będzie pasował do motoroweru KTM, bo był za duży ale...Szybki rzut oka w internety. Nowe dokładnie takie jak ten chodzą między 40 a 70 ojro. Pfff..Biere. Najwyżej sprzedam albo przyda się może po przeróbkach do KTMa... To był moment zapalny. Jak znak. Gwiazda na niebie, która wskazuje drogę do miejsca narodzin nowego. Nowego mnie. 

Niedługo po tym inny kolega z pracy rozpoczął kurs na kategorie A i kilka miesięcy później zaczął przyjeżdżać do pracy na motocyklu. Dobra...Dosyć! Stojak mam, czas na motocykl. Minęło jeszcze kilka miesięcy zanim zdobyłem się na odwagę by poinformować familię, że dłużej bez jednośladu żyć już nie mogę. Co usłyszałem w odpowiedzi? "Ja też"

Dziś, jak wiecie z wcześniejszych wpisów, wszyscy już mamy swoje motocykle, choć większość z nas jeszcze nie może/umie na nich jeździć i czeka cierpliwie na koniec zimy by rozpocząć kursy. Ja już odrobinę mogłem się pocieszyć. Po drodze dokonaliśmy innych niezbędnych zakupów jak ubrania, kaski, buty itp... Kiedyś byłem z tym wszystkim sam. Czasem trwało to krótko i z perspektywy czasu i zdarzeń było nieco pozbawione sensu i szans na kontinuum. Dziś, nie tylko nie będę sam, będziemy w tym wszyscy i mam nadzieję, że wszyscy będziemy się dobrze bawić. A ja przy okazji będę nadrabiał zaległości, których przez lata nazbierało się sporo.


Do zobaczenia i LWG.

P.S. Tekst poświęcam synowi Gerardowi, który regularnie zasypuje mnie pytaniami o przeszłość i początki  jak to było, że połknąłem tego motocyklowego bakcyla. To i tak historia mocno skrócona bez całej masy krótkich epizodów z różnymi innymi motorowerami i motocyklami, które nawet trudno przywołać z pamięci i ułożyć chronologicznie. To w miarę uporządkowana opowieść o momentach kluczowych, które przyczyniły się do tego, że nawet gdy nie miałem motocykla czułem się  motocyklistą. Bo to nie tylko rodzaj pojazdu jakim się poruszamy lub rodzaj nabytych uprawnień. To przede wszystkim stan umysłu.


Komentarze : 0
<ten wpis nie był jeszcze komentowany>
  • Dodaj komentarz